Rodzina Gottliebów

Nie pochodzili z Mszany Dolnej, lecz Krakowa. Zamieszkali jednak w naszym mieście podczas okupacji, a w końcu w nim spoczęli, na zawsze, w masowej mogile na Pańskim. Musieli tu wcześniej bywać, może na wakacjach, skoro wybrali właśnie Mszanę. Liczyli zapewne, że będzie bezpieczniejsza niż Kraków. Tam zresztą otrzymali nakaz przesiedlenia do „obozu wysiedleńczego”, gorączkowo więc szukali odpowiedniego miejsca. Zachowały się prośby, podania do władz okupacyjnych Krakowa, na które odpowiedzi były najczęściej odmowne, w najlepszym wypadku były to odroczenia, a adresat korespondencji zwrotnej, określany jest znamiennie: mimo, że miał być ochrzczony: „Żyd Marcel Gottlieb”. Pisma i odwołania krążą aż ostateczny werdykt brzmi:„Do Żyda: Gottlieb Marceli. Nie przyznaje się prawa do dalszego pobytu w Krakowie. Jest Pan wezwany- jeśli ma Pan dzieci poniżej 14 lat- do stawienia się 17.lutego  z dokumentami i prowiantem na 3 dni w obozie wysiedleńczym/ Aussiedlungslager Lubicz, Kraków, ul. Mogilska 1, linia tramwajowa 5. Może Pan zabrać bagaż 25 kg na osobę. Cięższy bagaż zostanie odebrany. Pozostawiony majątek zostanie kupiony przez Treuhandaussenstelle/ urząd powierniczy okręgu Kraków. Samodzielna sprzedaż bez zezwolenia urzędu jest zabroniona i doprowadzi do zarekwirowania majątku”. Odpowiedź na kolejne odwołanie brzmi: „Odrzucono bez dalszego rozpatrywania” Data: 15.02.1942. Nie wiemy, kiedy i jak udało się Marcelemu uzyskać pozwolenie na wyjazd do Mszany. Zapewne sporo go to kosztowało. Ale udało się: Z żoną, małą Carinką i teściową przybyli do naszego miasta prawdopodobnie wiosną 1941. Na ostatnie 1,5 roku życia.

Gottliebowie to rodzina neofitów, której chrzest nie uratował przed bezlitosnymi trybami Zagłady. Marceli Gottlieb był z zawodu adwokatem, z zamiłowania zaś fotografem; zostało po nim kilka pięknych zdjęć, jakie wykonywał swoim bliskim, ale też innym mieszkańcom Mszany Dolnej.

Przybyli tu z teściową, Bertą Klein i urodzoną już podczas wojny córeczką, Karinką/Carinką. Na liście Żydow mieszkających w Mszanie Dolnej z 15.06.1942 r. figuruje jako „Marja”. Zamieszkali na tzw. Folwarku, u Państwa Dobrowolskich, przy ul. Piłsudskiego (obecnie nr 39), na parterze. Na piętrze mieszkała inna rodzina o żydowskich korzeniach: Sperberowie. O ile Gottliebowie mieli być ochrzczeni wszyscy, u Sperberów było inaczej: katolikiem został ojciec, Stanisław, komornik sądowy oraz córka Anna Maria; matka Olga pozostała przy dawnym wyznaniu.

Gottliebowie byli zamożni; rodzice Marcela mieli sprzeciwiać się jego małżeństwu z Heleną jako zbyt ubogą partią. Marceli, ur. 6.05.1899, doktor praw, prowadził w Krakowie kancelarię adwokacką, mieszkał z żoną przy ul.Michałowskiego 1. Jego rodzice mieli kamienicę przy ul. Jasnej 8 (obecnie Bogusławskiego). Nie wiemy, co się z nimi stało. Żona Marcela, Helena, zd. Klein, ur. 16.01.1908 r., pracowała jako urzędniczka w prywatnej firmie. Ich córka, Carinka urodziła się 9.04.1940 r. w Krakowie. Teściowa Marcelego, Berta Klein, ur. 19.06.1882 r. była wdową – w 1932 r. Izba Skarbowa w Krakowie  przyznała je rentę „po Błp mężu Noe”. Jej losów także do końca nie znamy – miała przyjechać z rodziną córki do Mszany, nie ma jej jednak na liście z 15.06.1942 r. rejestrującej wszystkich ówczesnych mieszkańców żydowskiego pochodzenia. Zmarła wcześniej? Wyjechała? Nie wiemy.

Podczas okupacyjnego okresu krakowskiego, Gottliebowie jeszcze pracują, choć Marceli, naturalnie, już nie w swoim zawodzie. Z formularza z 1940 r,. wypełnionego dla wydania kenkarty dowiadujemy się, że Helena pracuje w firmie Perlberger & Schenker Wein, hurtowni wina i towarów kolonialnych, przy Burgstrasse 48. To kontynuacja zatrudnienia, od 1924 r.  Praca, jaką wykonuje to księgowanie, prowadzenie kasy, ksiąg magazynowych i finansowo – podatkowych. Jest zarejestrowana w kasie chorych. Właściciel jest Żydem, adres to: Retorykagasse 17. Zatrudnionych jest 7 urzędników, z tego 3 Żydów, i 4 aryjczyków oraz 7 robotników z tego 1 Żyd i 6 aryjczyków. Czas pracy Heleny to 48 godz tygodniowo, zarobek: 200 zł miesięcznie. Ważna rubryka: „Czy pracownik jest w zakładzie niezbędny?” I jeszcze ważniejsza odpowiedź: tak! Uzasadnienie: pracuje od 16 lat i jest bardzo biegła w pracy biurowej; „Do kiedy pracownik jest potrzebny: na czas nieokreślony”. I informacja o Marcelim: „Jak zarabia Pani jeszcze na utrzymanie?”                                                                              „Mój mąż zarabia jako kierownik biura zarządzania nieruchomościami.” Przez jakiś czas byli zatem potrzebni, w miarę bezpieczni. Ale w roku 1941 wszystko się zmienia. To wtedy podejmują starania o wyjazd do Mszany. I jakoś się to w końcu udaje.

W Mszanie Dolnej Marceli został zapamiętany jako fotograf. Nie mogąc pracować w zawodzie, wykorzystuje swoją dawną pasję do zarabiania pieniędzy. Wykonuje zdjęcia mieszkańcom, m.in. mamie pani Anny Knapczyk. Prawdopodobnie to także on sfotografował na dzień przed śmiercią, małżeństwo Borgerów, Różę i Lipmana, którzy – słysząc, że będą przesiedleni do pracy na Wołyń, wykonują pamiątkowe zdjęcie w przeczuciu, ze z tej „podróży” mogą nigdy nie powrócić. To bardzo cenna dla nas fotografia. Patrzą na nas starsi, starannie ubrani ludzie, którzy kilkanaście godzin później, wraz z niepełnosprawnym synem, Bernardem, będą gnani nago, nad wykopany nocą dół, który skryje setki Ofiar. Ocaleje drugi ich syn, Roman/Abraham, oddzielony do dalszej pracy. Będzie ważnym świadkiem na procesie oprawców. Po powrocie z obozu w Gross Rosen, w 1946 r., odbierze tę fotografię.

Na razie Gottliebowie – okupujący się burgermaisterowi Gelbowi, z wciąż jeszcze posiadanego majątku – czują się jeszcze bezpieczni. Mała Carinka jest ulubienicą gospodyni, pani Dobrowolskiej. Rodzice ofiarują jej fotografię z dedykacją: „Ti. Cioci Dobrowolskiej kochająca Córeńka”. Data: 22.03.1942 r. Niecałe 5 miesięcy później dziewczynka zginie, z rodzicami,  w masowej egzekucji na Pańskim. Halinka Dobrowolska, córka „cioci”, z koleżanką Anią Pindelą, także rozpieszczają Małą, bawiąc się z nią, wożąc w wózeczku. Ojciec utrwalił to na zdjęciu.

Jednak 15.06.1942 r. Gottliebowie zostają wpisani na listę Żydów zamieszkujących Mszanę Dolną. Kolejny suty okup ma im zapewnić bezpieczeństwo. Tak jednak się nie dzieje. Do końca wierzą, lub chcą wierzyć w swoje ocalenie.  „Gdy aresztowano Gottliebów, mama mojej babci (pani Dobrowolska) płakała i ściskała małą Karinke. Pani Gottliebowa powiedziała jej wtedy; „Niech pani nie rozczula dziecka, bo my tu wrócimy”. Wcześniej jednak podobno próbowała namówić jeżdżącą często do Krakowa starszą córkę Dobrowolskich, Marysię, do wywiezienia dziecka z Mszany. Ryzyko było jednak zbyt wielkie i nic z tego nie wyszło.

Istnieje wiele wersji opisujących Gottliebów w dniu masowego mordu. Halena z córeczką miały być stracone, a Marceli wciąż miał czekać ratunku. Miał się też truć, lub próbować otrucia. Przed, na miejscu, a nawet wywożony samochodem przez Gelba. Te wszystkie relacje wydają się mało wiarygodne, szczególnie złożona przez Sebastiana Flizaka, już w latach 70-tych. Przytaczamy ją wyłącznie dla porządku, przekonani, że nie jest prawdopodobna. Jakże mógłby – straciwszy chwilę wcześniej, w koszmarnych okolicznościach, ukochaną żonę i córeczkę „całkiem spokojnie siedzieć, paląc papierosa i oczekując ratunku od Gelba”?

„Dr. Maurycy Gottlieb, adwokat i literat, przyjechał do Mszany z żoną, dzieckiem i teściową. Zamieszkał w domu Stanisława Dobrowolskiego na ulicy 1 Maja nr 530. Pokładał nadzieję ocalenia na osobistej znajomości z Gelbem, znajomości podbudowanej realnymi, materialnymi środkami. Przymilał mu się i nadskakiwał łudząc się, że pod protekcją mszańskiego dyktatora będzie bezpieczny do końca wojny. Krótko przed katastrofą, jednego dnia późnym wieczorem przyjechał do niego jednokonnym wózkiem Gelb z Pospieski.. Po upływie godziny wyszli ci panowie obaj dobrze obładowani różnymi przedmiotami, które na wózku złożyli. Gottlieb był bogaty: posiadał srebra stołowe, obrazy, kilimy, kobierce, nie mówiąc o walutach. Nie żałował tego mienia w przekonaniu, że zapewnia sobie bezpieczeństwo do końca wojny.

St. Szyller ostrzegał go przed niebezpieczeństwem, ale nie wierzył mu. Nie chciał uciekać i opuszczać żony i dziecka. W przeddzień katastrofy Gottliebowie zaproponowali Dobrowolskiemu, żeby ich dziecko przyjęli za swoje. Była to 3-letnia dziewczynka. Wszelako Dobrowolscy z obawy, że za przechowywanie żydowskiego dziecka Niemcy wywrą zemstę na całej rodzinie, nie zgodzili się na tę propozycję. Następnego dnia wczas rano rodzina Gottliebów udała się na plac zbiórki. Dr M. Gottlieb do końca niezachwianie wierzył, że nawet w ostatnim momencie ocalenie przyjdzie. Jego rodzinę pochłonął już dół napełniony trupami, a on siedział rozebrany, palił papierosy i z gestapowcami rozmawiał zapewniając ich, że rozkaz wyłączenia go od egzekucji już, już nadejdzie. Wreszcie żandarmi zniecierpliwieniu postawili go nad dołem i zmusili zmieszać się z tymi, co nie mieli czym albo nie chcieli okupić się Gelbowi i Pospieskiemu”. To relacja Sebastiana Flizaka z 1976 r. Raczej mało prawdopodobna. Bardziej świadectwo tego, jak chciano pamiętać po ponad 20 latach tę tragedię.

Podobnie jak wspomnienie o momencie aresztowania: „przy aresztowaniu to dziecko miało medalik, bo, Babci mama pytała Karinke „Gdzie masz boziusia”, na co ta malutka odpowiedziała „Bozia nie da rady”. Co miałoby być świadectwem, że 2,5 roczna dziewczynka miałaby przeczuwać swój los.

Życie Gottliebów zakończyło się 19.08.1952 r. w masowej egzekucji na Pańskim. Nie pomógł chrzest, majątek, wszelkie zabiegi, by się ratować. Są jednak w tej „szczęśliwej” sytuacji, że – dzięki pasji Marcelego – zostały po nich fotografie, wizerunki, na które możemy dziś spoglądać, wspominając ich dramat. Po większości z blisko 900 zamordowanych wraz z nimi, pozostały tylko nazwiska, a i to nie po wszystkich.

Za pomoc w odtworzeniu historii Gottliebów dziękujemy Pani Łucji Malec-Kornajew, wnuczce Halinki ze zdjęcia z Karinką i wózeczkiem, oraz pani Mariuszowi Kluszewskiemu z Narodowego Archiwum w Krakowie.